Już od końca sierpnia dochodzą do nas sygnały o migrantach i uchodźcach na polsko-białoruskiej granicy. Przekazywane informacje dotyczą ludzi, którzy w wyniku zakrętów historii znaleźli się w potrzasku, po obu stronach granicy dzielącej dwa państwa – Polskę i Białoruś, w ciemnym lesie, przerzucani z jednej strony na drugą, coraz bardziej przelęknieni, głodni i spragnieni. Być może niektórzy z nich znaleźli się tam na skutek nieprzemyślanej decyzji, inni zostali oszukani za sprawą anonsów biur podróży oferujących wycieczki na Białoruś, a stamtąd tranzyt do Europy zachodniej. Duża część to ludzie uciekający przed prześladowaniami w swoich rodzimych krajach – Syrii, Afganistanie, Iraku, krajach Afryki. Są wśród nich kobiety i dzieci. Niektórzy zmarli w przygranicznych lasach z wychłodzenia. Dziś możemy już z całą pewnością powiedzieć, że na polsko-białoruskiej granicy mamy do czynienia z kryzysem humanitarnym.
Sytuacja panująca na granicy jest bardzo złożona; krzyżują się tam różne interesy polityczne. Bez wątpienia granice powinny być strzeżone i nie można przekraczać ich nielegalnie. Jednakże rozważając złożoność tej sytuacji jako chrześcijanom bardzo trudno jest nam pozostać obojętnymi na ludzki wymiar tego problemu – na los ludzi, którzy się tam znaleźli. Ich życie jest poważnie zagrożone i potrzebują naszej pomocy.
Bezpośrednie relacje z pogranicza
„ 9 listopada dostajemy informację o kilkunastoosobowej rodzinie z dużą liczbą dzieci, znamy w przybliżeniu ich liczbę i wiek. Prośba dotyczy ciepłego jedzenia i odzieży – o tej porze roku nie dziwi, choć późna jesień jest i tak wyjątkowo ciepła. Procedura w takim przypadku jest jasna – gorąca herbata, zupa, a dla dzieci mleko, pakiety przetrwania dla każdego: proteiny, woda, ciepłe rękawiczki, czapka. Wszyscy przygotowujemy ciężkie plecaki z potrzebnymi rzeczami, które przyjdzie nam długo nieść przez las.
Długo ich szukamy w gęstym lesie, dopiero specyficzny zapach niemytych ciał wskazał nam drogę. Wszyscy byliśmy wstrząśnięci, że nawet w lesie na świeżym powietrzu dało się wyczuć ten smród niemytych od wielu dni ciał i ubrań pachnących ogniskiem. Siedzieli szesnastoosobową rodziną, opatuleni całkowicie w śpiwory, w brudne rzeczy ponakładane na siebie warstwami. Od razu szybkie rozdanie herbaty na przemian z pożywną gorącą zupą. Kilkanaście termosów opróżniamy błyskawicznie. Pierwszy raz robiłam wśród liści mleko dla dziecka. Szybkie wymieszanie wrzątku, wody i mleka w proszku. Maleńka płakała, uspokoiła się kiedy dostała ciepłe mleko. Kiedy ostatni raz takie piła? Nie wiem. Pozostali jedli zachłannie, dziękowali, próbując całować dłonie. W ich oczach wdzięczność przeplatała się z przerażeniem. Cieszę się, że choć w taki sposób możemy im pomóc przetrwać kolejne godziny. W międzyczasie rozmowa na migi. Są Kurdami z dużego miasta Dohuk w Irackim Kurdystanie. Uciekli 24 października całą wielopokoleniową rodziną. Najstarszy ma 63 lata, jego żona 57, a najmłodsza skończyła w drodze 5 miesięcy. A pomiędzy nimi ośmioro dzieci w wieku 2, 5, 7, 8, 8, 10, 15 i 17 lat oraz pięcioro dorosłych osób. Dowiedzieliśmy się, że w międzyczasie byli 8 razy wyrzucani na Białoruś, a mężczyźni dodatkowo bici przez białoruskich strażników. Po przyjściu tłumacza okazało się, że uciekali, bo byli zastraszani przez tzw. Państwo Islamskie ze względu na zajmowane stanowiska przez niektórych członków rodziny. Poinformowaliśmy ich, że mogą prosić o ochronę międzynarodową w Polsce. Zdecydowali się, nie chcieli więcej cierpieć. Powiadomiliśmy Straż Graniczną, która zabrała wszystkich do najbliższego posterunku straży. W trakcie prowadzenia ich do samochodów jeden z nich przerażony zapytał mnie: „No Bialorus?”.
***
„Tym razem w dzień. Ruszamy koło 13, w bagażniku ubrania, zupa, wiadomo. Zostawiamy samochód w lesie, bierzemy część rzeczy i idziemy. Po kilku minutach słyszymy wołanie. Młody chłopak zbliża się do nas kuśtykając. Pada na kolana i błaga, byśmy nie wzywali policji. Po chwili dołącza jego kuzyn. Są w dość dobrej formie, spragnieni, ale mają suche, ciepłe ubrania. I nie są bardzo głodni. Pokazują swoje kurtki i buty. Okazuje się, że to im dwoje naszych przyjaciół poprzedniego dnia przyniosło ubrania i jedzenie. Rozmawiamy chwilę i idziemy dalej, choć nie opuszcza nas poczucie nierzeczywistości tego spotkania.
Po jakimś czasie znajdujemy grupę ośmiorga Afrykańczyków. Kiedy do nich podchodzimy, jeden z nich, M., obejmuje moją nogę, łkając. Błaga o pomoc. Bardzo boli go wątroba. Pozostali bezwładnie leżą na mokrej ziemi. Część nawet na nas nie patrzy. Są obojętni, całkowicie zrezygnowani. Wokół nich leżą butelki z brudną wodą. Kilka osób się trzęsie. Rozdajemy zupę i rogale, spisujemy pełnomocnictwa.
Najdłużej rozmawiam z M. Opowiada o wojnie w jego kraju. O zamordowaniu ojca i brata. O tym, że dwa tygodnie spędził na Białorusi, a kolejne dwa błąka się po lesie w Polsce. Cały czas płacze. Mówi: „If they send me to Belarus, I will kill myself”. [„Jeśli wyślą mnie na Białoruś, zabiję się.”] Kiedy rozmawiamy, trzyma mnie mocno za ręce. Jego dłonie są lodowate. Mówię mu coś. Jakieś nieistotne rzeczy. Pocieszam, choć nie mam słów pocieszenia. Doradzam, choć te rady mogą być po nic. Czuję się zupełnie bezsilna wobec jego rozpaczy.
Pozostałe osoby nie mówią po angielsku, przez telefon pomaga nam tłumaczka. Opowiadają, od jak dawna tu są, co ich spotkało. To straszne historie. Dwóch kuzynów zgubiło w lesie siostrę jednego z nich. Była w siódmym miesiącu ciąży.”
***
„Piątek, późny wieczór. Przychodzi sygnał – siedem osób, 4 mężczyzn i 3 kobiety. Grzejemy cztery litry zupy, pakujemy ubrania i pozostałe rzeczy. Po niecałym kwadransie już jesteśmy w drodze.
Dojeżdżamy do miejsca, które uznaliśmy za bezpieczne. Przed nami rozciąga się ciemność, w oddali błyskają światła policji. Będą nam towarzyszyć cały czas. Ruszamy przez pole. Nogi grzęzną nam w rozmokniętej ziemi, jest bardzo zimno.
Dochodzimy do drogi. Szerokiej, oświetlonej, z dwoma głębokimi rowami melioracyjnymi, ogrodzonej barierkami. – To koniec – myślę, nie przejdziemy. Nigdy nie skakałam przez płot. Szybko zsuwamy się jednak do rowu, potem wspinamy na czworakach i przeskakujemy barierki. Po chwili jesteśmy w lesie. Nieprzeniknione ciemności. Po kilku minutach niemal wpadamy na siedzącego na ziemi człowieka. – Marhaba – szepce K. Klękamy na mokrej ziemi. Mężczyzna patrzy na nas bez strachu. Trudno się porozumieć, prawie nie zna angielskiego. Świecimy na swoje twarze, dopytujemy, ile osób z nim jest. Nie dostrzegliśmy w ciemnościach, że tuż obok leży i kuli się z zimna w sumie 7 osób. Pytają, skąd jesteśmy, odpowiadamy, że z Polski, ale chyba nie do końca rozumieją. Wyciągamy powerbanki, oglądają je, kiwają głowami i… oddają. Podajemy kolejne rzeczy z plecaków: zupę, gorącą wodę, orzechy, folię nrc, czapki, skarpetki. Po chwili do nas dociera, że nie boją się i nic od nas nie biorą, ponieważ wzięli nas za inną grupę uchodźców…
Po chwili budzi się A., który bardzo dobrze mówi po angielsku. Tak się jednak trzęsie, że trudno zrozumieć, co próbuje powiedzieć. Opowiada o tym, ile razy byli przepychani przez granicę. I o tym, że Polacy, jak tylko ich zobaczą, dzwonią po straż. Próbujemy porozumieć się z kobietami. To dwie siostry trzynastoletnia N., dwudziestoletnia M. i ich matka. Pokazują, że mają zupełnie mokre nogi i spodnie. Starsza siostra cały czas drży. Matka wtula się we mnie, próbuje cała schować w moich ramionach. Płacze. Nie mogą zrozumieć, skąd się wzięliśmy, co tam robimy. W końcu dociera do nich, że jesteśmy z Polski, a w ich oczach pojawia się strach: – Police no! – szepczą przerażone. Uspokajamy je. Pytają, czy pomaganie im jest dla nas niebezpieczne. Bardzo je to martwi.
Pomagamy założyć suche skarpetki, głaszczemy po głowach i plecach, próbujemy rozgrzać. Wyjmujemy pieczywo. Starsza siostra bierze rogalik, dzieli go i podaje nam. Nie możemy odmówić, skubiemy po małym kawałku. Mam łzy w oczach, ale uśmiechamy się do siebie i jemy razem. Teraz są już spokojne.”
Pod tym linkiem można znaleźć film z relacjami mieszkańców Podlasia w strefie stanu wyjątkowego: https://www.youtube.com/watch?v=IUmY2h-9Yk0
Osobiste rezonanse
Marzena:
Pojawiające się w gazetach i na portalach internetowych informacje na temat uchodźców dotyczą w dużej mierze miejsc, które są mi bliskie. Z Podlasiem łączy mnie miejsce urodzenia oraz wspomnienia z dzieciństwa o częstych podróżach do obecnej stolicy Podlasia, Białegostoku. Podczas studiów uczestniczyłam w badaniach etnograficznych na terenach pogranicznych, gdzie nagrywaliśmy dawne pieśni i słuchaliśmy opowieści Polaków oraz osób identyfikujących się jako Ukraińcy czy Białorusini. To były piękne spotkania i żywa lekcja o wielokulturowości tego regionu. Do dziś pamiętam zaufanie starszej pani, która zostawiła nas – kilkuosobową grupę studentów – samych w domu, aby pobiec do sąsiadki po kasetę z nagraniem; poczęstowała nas wypiekanym przez siebie chlebem i mlekiem... Gościnność i zaufanie – oto skojarzenia, które mam z Podlasiem.
Niestety od kilku tygodni miejsca w Podlaskiem zaczynają budzić innego rodzaju skojarzenia. Bezpośrednie relacje, które czytam w prasie i postach znajomych są zatrważające, rozdzierają mi serce. Cieszy mnie jednak, że oprócz doniesień o tragicznej sytuacji uchodźców pojawia się coraz więcej sygnałów o konkretnej pomocy, która jest udzielana przez organizacje pozarządowe, PCK, Caritas oraz mieszkańców przygranicznych terenów. Coraz więcej jest również informacji o sposobach udzielania pomocy.
W ostatnich tygodniach wielokrotnie zadawałam sobie pytanie co *ja* osobiście mogę zrobić w sytuacji kryzysu humanitarnego, który rozgrywa się tak blisko? Jak okazać tę „czułość”, o której mówiła zarówno laureatka Nobla, Olga Tokarczuk, jak też papież Franciszek? Kiedy przeczytałam o kilkuletnich dzieciach błąkających się z rodzinami po lesie, wyziębionych, niektórych chorych, umierających, w mojej głowie natychmiast pojawiły się różne fragmenty Ewangelii, które donośnym głosem wzywają nas – chrześcijan – do udzielania pomocy. Trudno jest je zignorować, nie pozwalają mi one pozostać bezczynną. Współodczuwam z prorokiem Jeremiaszem, który pisał: „wtedy zaczął trawić moje serce jakby ogień, nurtujący w moim ciele. Czyniłem wysiłki, by go stłumić, lecz nie potrafiłem” (Jr 20:9). Przywołuję ten ogień w myślach i mam nadzieję, że taki właśnie ogień gorliwości i miłości zapłonie w nas wszystkich – w pojedynczych osobach, ale też we wspólnotach, że pobudzi nas do działania. O takim ogniu mówi na kartach Ewangelii Jezus: „Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął” (Łk 12:49).
W moich uszach brzmią również słowa modlitwy o. Dolindo, w której Jezus obiecuje:
„Dam ci uczucia, których wymagam od ciebie, dam ci ogromne współczucie dla bliźniego i spowoduję, że będziesz mówił i czynił to, co Ja będę chciał. Wówczas twoje działanie pochodzić będzie z Mojej Miłości.” Współczucie dla drugiego człowieka i miłość, które mogę czynnie okazać jest dla mnie wyznacznikiem mojego osobistego chrześcijaństwa.
Wciąż powracam do fragmentów Ewangelii, w których Jezus wzywa nas wszystkich do udzielania pomocy naszym bliźnim (Mt 18:5, Mt 25:34-36, 40, 45). Jezus mówi: „byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie” (Mt 25:35-36); „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25:40). Jeśli jak uczony w Prawie pytasz: „A kto jest moim bliźnim?” – Czy jest nim uchodźca na polsko-białoruskiej granicy? – Jezus udziela odpowiedzi na to pytanie w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie (Łk 10:25-37). Ewangelia wielokrotnie przypomina, że „każdy człowiek, który staje wobec nas jest naszym bliźnim, a w każdym człowieku, który staje wobec nas jest Chrystus” [https://zw.lt/wilno-wilenszczyzna/kazdy-czlowiek-ktory-staje-wobec-nas-jest-naszym-bliznim/]. Św. Jakub nawołuje nas do działania: „Wprowadzajcie zaś słowo w czyn, a nie bądźcie tylko słuchaczami oszukującymi samych siebie” (zob. Jk 1:22-24).
Może to właśnie teraz, w tym konkretnym momencie historii, jesteśmy powołani do tego by, dać świadectwo radykalizmowi Ewangelii oraz radykalizmowi przesłania Chrystusa. Może to właśnie ten moment, który jest naszym sprawdzianem chrześcijańskiej miłości i miłosierdzia.
Bezpośrednie relacje napływające od pomagających uchodźcom na granicy obrazują jak trudna jest ich sytuacja. Po ich przeczytaniu, kiedy wracam do domu, często myślę o tym, że ja wracam do ciepłego mieszkania, do ciepłego łóżka... Jak oni mogą się czuć – strach, poczucie zagrożenia, głód, wyziębienie, obawa o los bliskich… Trudno sobie to wszystko wyobrazić, nawet kiedy tylko próbuję, zamiera mi serce. Jak w takiej sytuacji odebralibyśmy wyciągniętą rękę, która podaje termos z ciepłym posiłkiem, przykrywa ciepłym kocem, pociesza gestem… Dla mnie byłby to prawdziwy cud. Pragnę stać się takim cudem dla drugiego człowieka, naśladując miłosiernego Chrystusa, który z litością pochyla się nad każdym cierpiącym i potrzebującym (Mk 1:40-42).
Myśląc o uchodźcach przypominam sobie również tych wszystkich ludzi, którzy byli mi pomocą w różnych sytuacjach, kiedy sama przez wiele lat przebywałam poza granicami własnego kraju – ludzi, którzy byli przyjaźni bez względu na przynależność etniczną czy religijną. Wierzę, że dziś Pan wzywa nas do okazania Jemu pomocy w bardzo konkretnych osobach; że to, o czym mówi Chrystus w Ewangelii dzieje się właśnie teraz. Wierzę głęboko, że żadne uzasadnienia, absolutnie *nic* nie zwalnia nas od tego. Bycie chrześcijanką to dla mnie niepozostawanie obojętną na cierpienie, na ból, zobowiązanie do niesienia pomocy zawsze i wszędzie. To wewnętrzne przynaglenie, ten wewnętrzny ogień sprawia, że los uchodźców jest dla mnie sprawą nie cierpiącą zwłoki i wezwaniem do działania.
***
Kasia:
Moje rodzinne strony to południowe Podlasie i Polesie – przepiękne tereny nadbużańskie w okolicach Terespola i Białej Podlaskiej, w pasie przy granicy z Białorusią. Tam wyrastałam i tam mieszka większość mojej rodziny. Z opowieści rodzinnych wiem, że miejsca, z których pochodzimy były bardzo międzykulturowe. W wielu miejscach mieszkali obok siebie Polacy, Rusini i Tatarzy, a nierzadko również Żydzi. Moja babcia pochodziła z małej nadbużańskiej miejscowości, gdzie znajdowały się trzy świątynie: cerkiew, kościół katolicki i meczet. Była to rzecz naturalna w tamtym czasie. Również w czasach mojego dzieciństwa i młodości nie dziwiła nas obecność cerkwi i prawosławnych monastyrów, a także mizarów tatarskich w naszych okolicach. Zawsze ciekawiły mnie te historie i odkrywanie niesamowitej synergii w różnorodności. Z ogromną przyjemnością wracam do tych miejsc, które są moim domem, dziedzictwem i tradycją. Jest to dom gościnny i otwarty nie tylko dla mnie. Pamiętam wyprawy rowerowe po Podlasiu, podczas których nieraz zdarzało nam się zapukać do obcego domu i poprosić o wodę do picia. Za każdym razem byliśmy przyjęci nie tylko wodą, ale też serdeczną rozmową, a nawet poczęstunkiem.
Podobnej gościnności doświadczałam także poza granicami mojego rodzinnego Podlasia i kraju, kiedy przez wiele lat mieszkałam i pracowałam w Erytrei oraz w Sudanie Południowym – krajach, z których pochodzi wielu uchodźców. Moi sąsiedzi w Adi Guadad, gdzie dzieliłam dom z erytrejską rodziną, bardzo szybko ‘zaadoptowali’ mnie jako swoją. Powiedzieli mi: „Twoja rodzina jest bardzo daleko, więc teraz my jesteśmy Twoją rodziną”. I nie były to tylko słowa, ponieważ wielokrotnie doświadczałam ich troski i opieki w różnych sytuacjach. Bardzo często dzielili się ze mną wszystkim, co mieli.
Po moim powrocie do Polski, od wielu lat angażuję w towarzyszenie i wsparcie uchodźców z Erytrei, wykorzystując swoją znajomość języka tigrinia. Współpracuję z Jezuickim Centrum Społecznym w Warszawie, gdzie towarzyszymy na co dzień uchodźcom i migrantom z wielu krajów świata. Obecność w życiu tych konkretnych ludzi to doświadczenie głębokich spotkań, które rozszerza serce, ponieważ daje mi możliwość spojrzenia na świat ich oczami oraz dotknięcia rzeczywistości, w której żyją – ze wszystkimi nadziejami, radościami i trudnościami.
Dziś, w sytuacji kryzysu humanitarnego związanego z przemocą stosowaną wobec migrantów i uchodźców na granicy polsko-białoruskiej, moje serce jest blisko wszystkich tych osób, które błąkają się po puszczy w zimnie, są głodne, przerażone, w bardzo złym stanie fizycznym i psychicznym. Jednocześnie jestem całym sercem z mieszkańcami Podlasia i wszystkimi, którzy bardzo konkretnie odpowiadają miłością na cierpienie.
Mieszkańcy Podlasia znaleźli się w niezwykle trudnej sytuacji. Wielu z nich martwi się o własne bezpieczeństwo, a jednak decydują się udzielić pomocy migrantom i uchodźcom, którzy błąkają się w zimnie po nieznanej puszczy i okolicach, a także coraz częściej przeprawiają się przez Bug. Mieszkańcy pogranicza organizują się w parafiach, kołach gospodyń wiejskich czy remizach strażackich, aby wspólnie przyjąć, ogrzać i nakarmić przybyszów – niezależnie od tego, kim są. Dołączają do nich coraz liczniejsze organizacje pozarządowe i grupy osób z różnych środowisk: lekarzy, prawników, tłumaczy. Niektórzy są tam na stałe, inni dojeżdżają, kiedy mogą. Wszyscy dzielą się, czym mają – umiejętnościami, czasem, energią. Organizują punkty interwencyjne, zbiórki rzeczy potrzebnych do udzielenia pierwszej pomocy. Ich energia i zaangażowanie zaraża do tego stopnia, że w licznych miejscach – nawet najdalszych zakątkach Polski – zaczynają angażować się kolejni ludzie. Zbierają potrzebne produkty żywnościowe, ubrania i inne rzeczy, które przewożą na granicę. Inni – w Warszawie i okolicach – organizują się w grupach, które gotują zupy na granicę. Jeszcze inni zbierają im słoiki na te zupy, a inni zupy przewożą do punktów interwencyjnych. Powstają apele i petycje z prośbami o humanitarne traktowanie migrantów i uchodźców, pod którymi podpisują się różne środowiska. Wiele instytucji i organizacji prowadzi spotkania z zaangażowanymi osobami, które umożliwiają zapoznanie się z sytuacją na granicy. Niezwykła jest ta jedność w różnorodności. Wiele różnych osób, środowisk i organizacji jednoczy się w działaniu, ponieważ widzą ludzi, których sytuacja porusza serca, nie pozwala milczeć i patrzeć obojętnie. To poruszenie promieniuje z taką siłą, że wciąż przyłączają się kolejne osoby i grupy.
Historie, które docierają do nas z terenów przygranicznych rozdzierają serce. Jest w nich wiele cierpienia, strachu, bólu, wyczerpania. A jednocześnie jest w tych historiach tyle samo miłości, ciepła i nadziei, ponieważ jest tak wiele serc współczujących, otwartych na to, by ulżyć komuś w cierpieniu, by troszczyć się o innych. Jest tak wiele osób, które wstawiają się za migrantami i upominają się o ich godność, bo widzą w nich przede wszystkim ludzi, którzy mają prawo do tego, by ich wysłuchać i udzielić im pomocy. Często są to historie bardzo głębokich spotkań, które już na zawsze zostaną w sercach migrantów i osób pomagających. Takie historie niesie się przez całe życie. Kiedy słucham o tych spotkaniach, wiele jest tam wzruszenia, często łez, a przede wszystkim głębokiego człowieczeństwa, nierzadko bez słów, bo nie wszyscy potrafią skomunikować się w tym samym języku.
Rzeczywistość na granicy jest taka, że jest tam ogromne napięcie, przemoc, cierpienie, a jednocześnie ogromna miłość i mądrość. Wszystko razem, w tym samym czasie i miejscu. Głęboko wierzę, że ta miłość i mądrość będą nadal promieniowały i poprowadzą nas dalej – do konstruktywnych rozwiązań. Jestem przekonana, że jest możliwe zapewnienie bezpieczeństwa naszym granicom i jednocześnie zapewnienie bezpieczeństwa osobom, które stały się ofiarami reżimu i gry politycznej.
Co możemy zrobić
Jeśli czujesz się poruszony/a sytuacją na granicy, jeśli czujesz wezwanie do czynnej pomocy osobom cierpiącym na granicy, spróbuj się zaangażować w sposób, który wydaje ci się w tej chwili najbardziej odpowiedni dla twoich możliwości. Możliwości jest naprawdę wiele. Poniżej znajdziesz link do szczegółowych informacji na stronie WŻCh na temat kryzysu na granicy oraz form pomocy migrantom i uchodźcom.
https://www.wzch.org.pl/137-wspolnota/dzialalnosc/migracje/919-kryzys-humanitarny-na-granicy-propozycja-podjecia-rozeznania
Autorki: Marzena Popławska i Kasia Artemiuk, Grupa Migracje